[A] Bitwa pod Ostrołęką 1831

Od wybuchu rewolucji francuskiej (1789) do roku 1900.
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Pojednanie Skrzyneckiego i Prądzyńskiego 21 maja 1831 roku

Fragment z pamiętnika Władysława Zamoyskiego, adiutanta Skrzyneckiego. Moim zdaniem świetnie oddaje on wewnętrzne problemy, jakie w tamtych dniach trapiły nasze dowództwo, czyli swary i nieporozumienia między Prądzyńskim a Skrzyneckim, postaciami o zupełnie odmiennych charakterach, zdolnościach i filozofii prowadzenia wojny. Wiele wskazuje na to (choć podnoszone są pewne wątpliwości), że po tym jak Skrzynecki nie wydał 18 i 19 maja rozkazów do ataku na gwardię, Prądzyński miał złożyć rezygnację z pełnionych przez niego funkcji sztabowych. Po dniu rozstania (Prądzyński wybrał się 20 maja do 2 Dywizji Piechoty gen. Giełguda) nastąpiło jednak wymuszone (jak wszystko na to wskazuje) pojednanie obu generałów.

Skrzynecki każe mi wołać Prądzyńskiego do siebie. Przyprowadziwszy go, a po drodze przygotowawszy, zostawiam go z Wodzem Naczelnym; sam najprzód przy drzwiach zostaję, potem przywołany jestem. Rozmowa między nimi była dość długa, wymawiali sobie winy wzajemne, a na koniec ze łzami uściskali się z obietnicą zapomnienia z obu stron przeszłości. Skrzynecki ze zwykłą sobie szlachetnością oświadczył, że bez Prądzyńskiego nie da sobie rady, Prądzyński obiecał szczerą znowu gorliwość i pilność. Zgoda, ile to było w mocy jednego i drugiego, była w chęciach szczera, o tem jestem przekonany, ale czy mimo szczerości zupełnej była ona możliwą? Oczywiście nie, bo charaktery zostały te same, a stąd i te same powody do różności zdań i do ciągłego ich ścierania się. Prądzyński nieustannie zajęty tworzeniem coraz nowych planów wojennych, najczęściej genialnych, odwykł od bliższego zapatrywania się na szczegóły wykonania, ufał, że wykonanie samo przez się pójdzie, nie uważając je już prawie za rzecz swoją. Zdawał się on nie pojmować tej wielkiej prawdy, że warunkiem powodzenia najdoskonalszego planu jest ścisłe dopilnowanie najdrobniejszych czasem szczegółów przez tego, który plan ten obrał i wykonać rozkazał. Skrzynecki mniej szybki w tworzeniu planów operacyjnych, mało nawet z tą częścią sztuki wojennej obeznany, nierównie zaś bieglejszy w tym wszystkim, co dotyczy ruchów taktycznych wojska i użycia tegoż, przywiązywał wagę niemal wyłączną do wczesnego obrachowania wszystkich środków działania, ale żadnemu z dowódców, sobie nawet, co do trafnego wykonania nie ufał (…). Zgoda, jakby gwałtem narzucona, ludziom o tak sprzecznych charakterach i sądach nie pożytek, ale szkodę nam przyniosła. Przez kilka następnych dni ani jeden, ani drugi woli mieć nie umiał. Każdy choć w duchu narzekał, ustępował zdania drugiemu. Ten brak woli w naczelnym dowództwie objawił się nieszczęśliwie w dzień bitwy pod Ostrołęką.

W. Zamoyski, Jenerał Zamoyski 1803-1868, t. 2: 1830-1832, Poznań 1913, s. 207-208.
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Natarcie 5 Dywizji Piechoty w bitwie pod Ostrołęką

Wódz polski, widząc nowe kolumny nieprzyjacielskie posuwające się, rozkazuje Kamieńskiemu, aby z dywizją swoją do boju wystąpił. Kamieński spojrzał na zegarek i rzekł: „jeszcze nie ma 5 godziny i ostatnia rezerwa ma iść w ogień?” „Tam! zawołał z żywością wódz naczelny, wskazując na groblę, tam miejsce pana generała.” „Dobrze – odrzekł Kamieński tonem poważnym i pełnym znaczenia – Ja pójdę i potrafię moich tam poprowadzić, i jeżeli nie zwyciężę, dam się zabić, ale wódz niech pomni na los bitwy, bo na niej los ojczyzny spoczywa.” I zaraz wydał rozkaz swojej dywizji: Brygada Krasickiego, pułk 3 pl, trzy bataliony, i nowy pułk 14 pl, dwa bataliony zostały na pierwszą linię przeznaczone, brygada zaś Zawadzkiego 6 i 20 ppl, jako też kompania 4 lekkopiesza drugą i ostatnią rezerwę tworzą. Waleczny Kamieński i Krasicki stają na czele brygady, a za ich przykładem idą oficerowie, podkomendni, wielu z nich z karabinem w ręku na przodzie oddziałów. W ściśniętych kolumnach występują z zarośli, postępują ku wzgórzom piaszczystym. Poza wzgórkami kolumna rozwija się, liczne tyraliery ją poprzedzają, a z pułku 14 wielu ochotników z kosami do nich się przyłącza. Krasicki tyralierami dowodzi, Kamieński kolumnę prowadzi. Aby atak był skuteczniejszy, wódz naczelny daje rozkaz Muchowskiemu, aby także z prawego boku uderzył. Muchowski bierze batalion 2 ppl i 14 ppl i zaraz naprzód się wysuwa, resztę zaś brygady w odwodzie pozostawia. Wódz naczelny staje przy kolumnie Muchowskiego. W jednej chwili – Krasicki i Muchowski ogień rozpoczynają. Tyraliery nieprzyjacielskie za swoje kolumny się cofają. Krasicki zgromadza swoich tyralierów i w kolumnie podwojonym krokiem ku nieprzyjacielowi dąży. Kamieński krok w krok pospiesza za nim i razem uderzają. Pierwszy raz w dniu tym krwawym, bagnet, kosa i kolba polska Moskwę dosięgła i morderczy bój się rozpoczął. Kosynierzy z pułku 12 i 14 szczególniej się odznaczają: na około siebie tną i koszą i Moskwa przełamana, cofać się musi. Berg i Nabokow Manderszternowi spieszą ku pomocy, wysuwają się naprzód i znów nowa walka się rozpoczyna, i można mówić, że już nie bój, ale mordercza rzeź panuje. Naokoło śmierć tylko widać, cała przestrzeń trupami zasłana; po pięciu i sześciu na jednym miejscu leży, ciała poległych postęp utrudniają. Moskwa uporczywie kroku chce dotrzymać i szczególnie pułki morskie się odznaczają. Dowódcy Mandersztern, Trenerenko i inni są ranni lub zabici; w końcu Moskwa złamana, ustępuje i nasi grobli panami zostają. Zaraz Krasicki i Małachowski za uchodzącym nieprzyjacielem ku drodze bitej posuwają swoje kolumny. Prądzyński bierze sześć dział i ustawia je między przedłużeniem łachy a drogi z Myszyńca i sypiąc ogień na ściśnięte kolumny nieprzyjacielskie, znaczne im klęski zadaje. Dybicz, widząc cofanie się swoich, rozkazuje generałowi Szkurynowi, aby z dywizją 3 grenadierską ku wsparciu pospieszył. Ten przebywa most, łączy się z Martynowem, co był w odwodzie, i na pierwszą linię wstępuje. Poza nimi cofają się bataliony, gromadzą i odwód stanowią. Miejsce ściśnięte, żołnierza wiele, przeto prawie w jednej kolumnie wszystko naprzód postępuje. Skrzynecki, który przez cały czas walki wśród brygady Muchowskiego się znajdował i któremu, zdaje się, że niebezpieczeństwo hartu i niezłomności dodawało, przesyła rozkazy do nowego uderzenia. Muchowski z brygadą na prawo, Skrzynecki na ich czele i znów głosem silnym woła: „tutaj, tutaj nam zwyciężyć lub zginąć potrzeba, naprzód, naprzód.” Kolumna jak jeden człowiek, jak ściana, jak mur naprzód się posuwa. Bębny nie biją, pieśni narodowej nie słychać, milczenie tylko ciche i głuche, jak przed wielką burzą, jak przed dniem śmierci. Zwarły się obydwie kolumny, uderzyły na siebie, jak dwa chmurne obłoki, jak dwa morza spienione, zwycięstwo na chwilę chwieje się, na koniec kolumna, której wódz przewodniczył, łamie lewe skrzydło nieprzyjaciela, łamie pułki nowy i stary ingermanlandzki, które podają tył i uchodzą, lecz grenadiery w miejsce ich wstępują i śmiało pierś nadstawiają. Na całej linii bój krwawy, zacięty, morderczy się odnawia. Nie ma pardonu, nie ma niewolnika, są tylko zabijający i zabici. Brygada Krasickiego po bohaterskim usiłowaniu znów Moskwę łamie i spycha i tyły jej zabierać zaczyna. Już słychać głosy: „pożałuj, pożałuj, dowolno, dowolno” i kolumny nieprzyjacielskie w nieporządku cofają się, uchodzą, a most zapchany zbiegami. Lecz najlepiej posłuchajmy, jak Schmidt to uderzenie opowiada: „Był to jeden z najgwałtowniejszych ataków, mówi, jaki Polacy spełnili. Pierzchły pułki nowy i stary ingermanlandzkie, już most był pokryty uciekającymi, przykład mógł być zgubny, gdy w tym Pahlen […]”. Istotnie była to chwila stanowcza, pomimo niekorzystnego położenia, męstwo wszystko przełamało, zwycięstwo na naszą stronę chylić się zaczynało. Nieprzyjaciel mógł być za most przerzucony, ale żeby to spełnionym być mogło, trzeba było pomocy, wsparcia nowego, a tego już nie było. Tymczasem Pahlen co z resztą korpusu stał nad brzegiem Narwi, gdy spostrzegł uchodzenie swoich, ku odsieczy im śpieszy, zatrzymuje uchodzących, most przebywa i na linii bojowej staje. Bistrom gromadzi cofających się i także w ogień ich prowadzi. Wojsko zaś nasze walką już wyczerpane, szeregi jego wielce przerzedzone, ładunków brakuje, dowódcy ranni, lub śmiercią walecznych polegli, wsparcia nie ma. Zatrzymuje się na chwilę na zdobytej pozycji, lecz odwrót czynić muszą. Nieprzyjaciel silnie prze, wiele żołnierza tracimy, ale odwrót odbywa się porządnie i druga linia jest zajęta. Było to ostatnie z naszej strony uderzenie i ostatnia dywizja użyta została. Już nie było więcej wojska. Uderzenie to dywizji Kamieńskiego i brygady Muchowskiego, chociaż w połowie z nowego żołnierza złożone, było dzielne, zaszczytne, rycerskie i wiele chwały żołnierzowi naszemu przynosi. Walczył on przeciw pozycji, z której blisko sto dział pociski na niego rzucało i dwakroć nieprzyjaciel był liczniejszy, a mimo tego do mostu go zapędził, zwycięstwo na swoją stronę nachylił, i jedynie z braku własnych sił cofnąć się musiał. Dybicz w raporcie do cara o tym uderzeniu tak mówi: „szybko, gwałtownie i ze wściekłością było to uderzenie przez buntowników wykonane.” I prawdę powiedział, bo męstwo równało się wściekłości, natarczywość gwałtowności, lecz zaiste uderzenie to drogo nas kosztowało, wielkie i bolesne straty ponieśliśmy, wiele walecznych poległo. Wśród nich najwydatniejszy był Henryk Kamieński. Poległ od kuli działowej wtenczas, gdy przodując swoim, na groblę wpadał. Ostatnie jego słowa przy skonaniu były: „umieram i nie żałuję, bo dla ojczyzny – ale ze smutkiem umieram, bo i bitwa haniebna i bez zwycięstwa.” Adiutanci jego Sawczyński, Barzykowski, Skarżyński i inni, unieśli jego ciało i pod drzewem jednym własnymi rękami pogrzebali. Zapewne kiedyś Polska jemu tam pomnik postawi. Polska i powstanie przez śmierć jego wielką stratę poniosły, był to bowiem generał wyższych nauk i zdolności, i zapewne byłby miejsce wodza zajął. Waleczny Krasicki, okryty ranami, w odwrocie dostał się do niewoli. Szef sztabu dywizji Komierowski, ciężko ranny, na placu boju pozostał. Major Malinowski poległ, lecz któż wszystkich spisze, któż imiona wszystkich na pamięć podać zdoła?

Nieprzyjaciel, skoro spostrzegł odwrót naszych, śmiało naprzód się posunął i natarczywie napierał. Wsparty znacznymi posiłkami przekroczył groblę i liczne tyraliery po całej przestrzeni rozsypał. Z naszej strony brygada Zawadzkiego zasłaniała odwrót, chlubny opór stawiała, ale zawsze był już on słaby, bo dostatecznych sił nie było. Żołnierz, tak nierównym bojem z sił wyczerpany, już szeregu nie pilnował, i wielu w zaroślach zniknęło. Była to dla nas chwila wielce krytyczna. Jeden Skrzynecki niezłomny, jak wryty na placu boju pozostaje i śle rozkazy po rozkazach, aby żołnierza gromadzić i do boju prowadzić. Generałowie, pułkownicy, dowódcy w bębny bić każą, obiegają swoich, gromadzić usiłują, aby znów na śmierć prowadzić. Pierwsza brygada Langermana ku wsparciu przybyła. Prądzyński przyprowadził pułk 5 sp, prócz tego wódz dał rozkaz baterii lekkokonnej Bema, aby na linię bojową wystąpiła, jako też obydwom dywizjom jazdy, aby na plac boju przybyły. Linia nasza znów po części zapełniona, walka jednak już słaba. Artyleria nasza dla braku pocisków ucichnąć musiała, piechota była więcej odporna niż zaczepna, jazda zaś działać nie mogła.


St. Barzykowski, Historya powstania listopadowego spisana przez Stanisława Barzykowskiego, do druku przygotował i uwagami objaśnił Aër, t. 4, Poznań 1884, s. 47-50
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Tym razem będzie krótko. Powiem tylko, że trafiłem na króciutką wzmiankę żołnierza wspomnianej wyżej 5 Dywizji Piechoty (od razu powiem, że w niedawno wydanej książce prof. Kasparka), dotyczącą opisywanego ataku. Żołnierz wspomina, że jak zbliżali się do Rosjan, zobaczyli jak ich oddziały "falują" i zaczynają mieć "miękkie nogi", tak że "widać było, że będą zmykać" (to ostatnie to cytat wprost z pamiętnika). Świetnie pokazuje to teorie Ardanta du Picq'a dotyczące starć na bagnety, chociaż do walk jednak dochodziło. Z drugiej strony mamy opis Barzykowskiego, który rozwodzi się nad tym jak to długo trwała walka i jaka była zażarta.
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Dla porównania, w stosunku do tego co pisał w XIX wieku St. Barzykowski (patrz wyżej), opis natarcia 5 Dywizji Piechoty pióra Wacława Tokarza.

Natarcie Rosjan. Przeciwnatarcie brygad Krasickiego i Muchowskiego (szkic nr 27e)

Po odparciu około godz. 17 naszej kawalerii nieprzyjaciel, zgromadziwszy na zachodnim brzegu Narwi 17 batalionów i 4 działa i przygotowawszy przeprawę dalszych 8 batalionów, rzucił 11 batalionów do natarcia. Bataliony te przeszły poza starą drogę warszawską i zbliżyły się do stanowisk 3 kompanii pozycyjnej. To natarcie sprawdzało wszystkie przewidywania Prądzyńskiego: wyprowadzało nieprzyjaciela poza donośność jego baterii lewobrzeżnych, wystawiało na ogień naszych. Kartacze 3 [kompanii] pozycyjnej osadziły od razu jego kolumny w miejscu i wywołały wśród nich poważne zamieszanie. Ta chwila stała się punktem wyjścia najsilniejszego i najlepiej przygotowanego przeciwnatarcia naszego w tej bitwie.


Obrazek

Skrzynecki chciał rzucić do niego całą 5 dywizję piechoty oraz brygadę Muchowskiego z 1 dywizji (Pułki 2 i 12). Przedstawienia generałów skłoniły go jednak do zatrzymania brygady Zawadzkiego, tak że z 5 dywizji poszła tylko brygada Krasickiego (Pułki 3 i 14), wsławiona już bitwą pod Nurem. Brygada ta, prowadzona przez dzielnego dywizjonera gen. H. Kamieńskiego, szła z frontu; brygada Muchowskiego ruszyła trochę później na flankę wysuniętych poza starą drogę kolumn rosyjskich. Wobec milczenia artylerii rosyjskiej oraz silnego, celowego poparcia przez artylerię naszą, piechota szła do niego w szyku, do którego przyzwyczaił ją gen. Trębicki, tj. w kolumnach batalionowych, poprzedzanych plutonami tyralierskimi. Oficerowie, którzy w tym dniu szafowali sowicie krwią własną, a mimo to – podczas natarć 3 i 1 dywizji, które już z daleka musiały rozwijać się do ognia, a nawet całe pułki rozpuszczać w tyraliery – nie mogli opanować szeregowych, dopiero teraz mieli ich należycie w ręku i mogli wydobyć z nich pełnię wysiłku.

Tyralierów rosyjskich spędzono z łatwością, a następnie – po raz pierwszy w tym dniu – natarto wręcz na kolumny i to tak silnie, że odrzucono je poza załom szosy, zadając im niemożliwe wprost straty (Np. 4 pułk morski stracił w tym dniu 64% składu, pułk trzeci 47%; ks[iążę] A. Wirtemberski mówi, że natarcia Polaków „waren fruchtbar”). Wtedy nieprzyjaciel rzucił do przeciwnatarcia oprócz 9 zużytych już batalionów – 11 świeżych. Na ciasnym terenie przedmościa doszło do morderczej walki wręcz, w której zwyciężyli nasi, dzięki flankowemu natarciu Muchowskiego na lewe skrzydło nieprzyjaciela. Dwa pułki rosyjskie ogarnięte paniką, rzuciły się już do ucieczki. Zdawało się, że zwycięstwo, krwawe, jałowe, ale bądź co bądź zwycięstwo, jest już prawie w naszym ręku.

Ale piechota rosyjska cofnęła się ku mostom, a wówczas artyleria z lewego brzegu otwarła ogień, rażąc i swoich, i naszych. Piechota nasza, poniósłszy duże straty (Pułk 3 – 35% oficerów i 25% szeregowych, pułk 12 – 31% oficerów i 23% szeregowych. W tym natarciu poległ H. Kamieński) nie mogła już dotrzymać pola. Gdy nieprzyjaciel, opanowawszy panikę, ruszył do przeciwnatarcia, [piechota nasza] rozpoczęła odwrót, w którym poniosła znaczne straty we wziętych do niewoli.

Natarcie to, zakończone około godz. 18 [min. 30] wywarło wybitny wpływ na zachowanie się przeciwnika. Poniósłszy ogromne straty, zrezygnował ostatecznie z działań zaczepnych i nie przeprawił już na zachodni brzeg Narwi ani jednego batalionu. Front polski posunął się wówczas naprzód i rozciągał się od północnego skraju drugiego smugu do zachodniego – pierwszego i na tej linii trzymał się do końca bitwy.

Był to już jednak bardzo smutny front. Z wyjątkiem brygady Zawadzkiego, która stała jeszcze w kolumnach poza swoimi tyralierami i, nie biorąc udziału w starciach straciła mimo to od ognia artylerii rosyjskiej 22-36% oficerów i 22-33% szeregowych, piechota nasza w przeważnej części znikła już z pola walki. Reszty 3 dywizji i część [dywizji] 1 już poprzednio wypadło odesłać za Omulew. Pozostałe oddziały topniały z każdą chwilą. Znużony i zdemoralizowany niepowodzeniem korzystający na polu bitwy z zupełnej bezkarności piechur począł wymykać się z rąk oficerów i podoficerów i grupkami uchodzić do lasu w kierunku Antoniów, a stąd rozchodzić się po wsiach okolicznych. Tylko garstki, złożone z ochotników, walczyły do końca na linii tyralierskiej. Dowódcy maskowali ten stan rzeczy, wysuwając naprzód kawalerię i artylerię, nakazując poszczególnym pułkom kawalerii spędzać coraz ruchliwszych tyralierów nieprzyjacielskich. Ruchliwością, nadrabianiem miną starano się ratować położenie.


W. Tokarz, Wojna polsko-rosyjska 1830 i 1831, Warszawa 1993, s. 351-353
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Ciekawostka, ostatnio trafiłem na książkę o bitwie pod Ostrołęką, po angielsku, ogólnie chyba u nas nieznaną. Wydaną w 1838 i 1843, na podstawie opowieści naocznego świadka. Muszę jeszcze sprawdzić na ile nie jest to kompilacja któregoś z naszych pamiętnikarzy, ale publikacja ta nie jest nigdzie wspominana. W sumie dość skromna, ale ma OdB (co prawda chyba z wcześniejszego okresu, ale jednak).
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
AWu
Słońce Austerlitz
Posty: 18134
Rejestracja: poniedziałek, 16 października 2006, 13:40
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: AWu »

Dostałem dziwne pytanie, ale męczyliście to niemiłosiernie więc..

Czym był kryty dach klasztoru bernardynów w Ostrołęce w 1831?
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Przepraszam AWu, że nie odpowiedziałem na Twoje ostatnie pytanie, poszukam w historii miasta jak to było z tym klasztorem. Tymczasem mam dla Was fragment wspomnień, tym razem z drugiej strony frontu. Będą to trochę innego rodzaju wspomnienia niż to co do tej pory było zamieszczane w tym wątku. Pozwolę je sobie zatytułować na razie Przygody huzara grodzieńskiego pod Ostrołęką. Podzieliłem tekst na części, żeby lepiej się Wam czytało. Oryginalny tytuł i autora podam na koniec ostatniej części.

Przygody huzara grodzieńskiego pod Ostrołęką (cz. 1)

„Było to pod koniec rewolucji polskiej z trzydziestego roku, opowiadał raz ojciec mój, w przestankach pociągając fajki z długiego cybucha – służyłem wówczas w pułku Lejb Gwardii Huzarów Grodzieńskich.

Pułk ten, jako należący do korpusu rosyjskiego, nieodłącznie pozostawał w składzie wojsk, które w dniu wybuchu rewolucji opuściły Warszawę wraz z Jego Cesarzewiczewską M. Wielkim Ks. Konstantym i przeszły za Bug, a wreszcie postępując za cofającą się główną armią polską, pozostającą pod niefortunnem dowództwem gen. Skrzyneckiego, znalazły się pod Ostrołęką dn. 26 maja 1831 r. z armią gen. Dybicza.

Dzień ten, pamiętny dla Polaków, był tembardziej pamiętny dla każdego Polaka znajdującego się w tych wojskach rosyjskich. A było nas tam wielu. Bo naprzykład – w Grodzieńskim pułku większa część zarówno oficerów jak i żołnierzy, składała się z Polaków i Litwinów.

Jak zwykle – pułk nasz dnia tego był w arjegardzie.

Już kilka wiorst przed Ostrołęką grzmot wystrzałów armatnich, salwy karabinowe i okrzyki bojowe tysięcy atakujących każdemu z nas łatwo dawały pojąć, że tam wre bój zażarty… Więc pytanie: „jak to tam będzie?” – nie jednemu mnie przychodziło do głowy.

Pod Ostrołękę przyszliśmy około południa, wkrótce po przebiciu się przez nią dywizji gen. Kamińskiego. Wyznaczono nam miejsce na biwak niedaleko miasteczka, przy tej samej drodze, po której pułki polskie torowały sobie przejście bagnetem i kosą…

Po rozłożeniu obozu część pułku odkomenderowano strzedz go, a reszcie dano wolny odpoczynek. Znaczyło to, że na bitwę nas nie poślą. A więc zwykłe zajęcia żołnierskie. Obejrzałem swego konia i konie plutonu, w którym byłem podoficerem i wraz z podkomendnymi żołnierzami ruszyłem napoić je.

Za obozem zaczynała się łączka, a tam widać było szybę wody. Było to źródło dość obfite, z którego płynął strumyk wąziutki, ale dla nas i dla koni wody w nim było dosyć.

Po napojeniu koni właściwie nie miałem już nic do roboty. A kiedy tam kasza gotowa będzie?!

Paliła mnie ciekawość zobaczyć bitwę – i to jaką bitwę!… Choćby tylko z daleka.

Bitwa wre, lecz po drugiej stronie miasteczka: nad rzeką i za rzeką. Słychać jej ryki, widać dymy unoszące się wyżej, ale całą walkę zasłaniała mi Ostrołęka i jej sady – nawet z konia nic nie widać.

Ciekawość tym silniejsza. Czas ucieka…

Biegnę do bezpośredniego naczelnika i melduję:
- Panie poruczniku! Proszę pozwolić mi pójść do miasteczka!
Spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
- Po co?
- Chcę bitwę zobaczyć, choć z daleka! – odrzekłem.
- Dobrze! Tylko strzeż się. Dowiedz się także, czy nie dostanie gdzie siana i donieś mi o tem. Idź – zakomenderował.

Poszedłem prędko w stronę Ostrołęki, po tej drodze, o której już wspominałem, i widzę: po obu jej stronach leży kilkadziesiąt ciał żołnierzy polskich i rosyjskich. Trupy leżą bezładnie – okrwawione, zakurzone, a niektóre strasznie poszarpane. Były też zmiażdżone kołami wozów czy armat, po których przejściu pościągano je ze środka drogi na bok. Widocznie, przy wejściu do miasteczka, witano polskie pułki ogniem rotowym i salwą kartaczy.

Prawie przed samą Ostrołęką dochodzę do polskiego szeregowca, który zdawał się być martwym, gdy w ten słyszę jego jęk. Leżał na ugorze, o kilkanaście kroków od drogi, na opróżnionym swym tornistrze, bez obuwia… Był to żołnierz 4 pułku piechoty linjowej. Znam ten uniform doskonale, bo w tym pułku uczyłem się musztry pieszej.

Żołnierz poruszył się, uniósł głowę i choć z trudem, wsparł się na rękach, szukał czegoś oczyma.
Podbiegam doń, pytam:
- Ranny pan? W czem panu pomóc?
Spojrzał na mój mundur chmurnie i zapytał:
- Czy rodak?
- Rodak! – zawołałem.
Wypogodziła mu się twarz, poweselały oczy i zaczął mówić przerywanym głosem:
- Rannym w pierś!… Umieram… Pić mi się chce!… Wody proszę!… – Błagał także wzrokiem.
- Woda będzie zaraz, lecz wpierw trzeba zatamować krew – odpowiedziałem.
Skinął głową potakująco.

Rozpiąłem pas tornistra, duszący go, okrwawiony mundur i chciałem usunąć z rany koszulę. Jęknął strasznie, zębami zazgrzytał. Przestałem ruszać koszulę, do rany przyschłą.

Z pod rozdartej, przesiąkłej krwią bielizny, widać było masę płynącej i zaskrzepłej krwi, a w niej sterczące kości zgruchotanych żeber. Rana szła naukos przez kilka żeber prawego boku, prawie na wylot piersi, najpewniej zadana przez rykoszet kartacza. Nie byłaby może śmiertelną, gdyby nie znaczny upływ krwi, która kałużą stała obok. O opatrunku lub przeniesieniu rannego do pułkowego lazaretu w tej chwili nie mogło być mowy…

Biegnę więc po wodę do tego samego źródła, w którym przed kwadransem poiłem konia, a nie mając nic pod ręką, musiałem nabierać wodę w czako huzarskie.

Schylam się do źródła, gdy wtem po drugiej jego stronie, coś z szumem wpadło w błoto… i ja, w mgnieniu oka leżę już na wznak, przewrócony silnem uderzeniem jakiejś zimniej, ciemnej masy, która zalepiła mi oczy, nos, usta i ciekła po szyi za kołnierz munduru… Sekundę miałem wrażenie, że ze mną źle jest, lecz wnet oprzytomniałem. Otwieram oczy i widzę się cały obryzgany błotem. Zrywam się na nogi… aż tu słyszę poza sobą głos, nawpół ze śmiechem:
- A szczo? Ne ubyło?

Oglądam się – to wachmistrz z tego samego, co i ja szwadronu – Rusin. Szedł po wodę, ze swym samowarem, który na każdym biwaku z furgonu wyjmował, rozpakowywał, lecz rzadko kiedy zdążył pić herbatę. Objaśnił on mnie, że to bomba, wystrzelona zanadto w górę przez artylerję polską przeleciała ponad całą Ostrołęką, wpadła tu pod źródło i zgasła. Gdyby upadła trzy kroki bliżej lub dalej, i pękła, rozerwałoby nas na kawałki…

Obtarłem i obmyłem się z błota jak najśpieszniej w strumyku, a że źródło już ustało się, nabieram wody w czako i niosę ją czemprędzej do rannego czwartaka leżącego od źródła w odległości trzystu kroków z górą. Zbliżyłem się do niego. Leżał na wznak, z szeroko otwartemi, rozpalonemu ogniem gorączki oczyma, które wpadły w podsiniałe oczne doły; na twarz pobladłą wystąpiły gorączkowe rumieńce. Oddycha ciężko i coś bredzi… Rękę jedną na ranie trzymał, a drugą ziemię darł. Zcicha jęczał…

- Umiera – pomyślałem sobie.
Zobaczywszy mnie, rzecze:
- A! Pan huzar!
Podnoszę mu głowę i leję mu z czapki wodę w usta. Chociaż ją połykał, lecz dużo już pić nie mógł. Dziękował. Poczuł się jednak silniejszym, bo na rękach wsparł znowu i pyta:
- Skąd pan jest?
- Z Warszawy.
Oczy zabłysły mu radością i mówi:
- Ach, jak to dobrze! Bo mam do pana wielką prośbę…
I znów zapytał:
- Będę ja żył jeszcze?
- Naturalnie! Rana nie jest śmiertelna – odrzekłem.
Pokręcił głową niedowierzająco, zażądał znów wody.
Wlałem mu w usta resztę.

Czwartak coraz bardziej słabnącym głosem mówi dalej:
- Ja także jestem z Warszawy… Byłem krawcem… Przed kilku laty wyzwoliłem się i miałem już narzeczoną… Po grochowskiej bitwie zaciągnąłem się do Czwartaków… Mam matkę i dwie młodsze siostry – panny… Mieszkają na Nowym Świecie…

Powiedział mi też numer domu i swoje nazwisko i prosił, żeby mu podtrzymać głowę, bo słabnie.

Ukląkłem przy nim na jedno kolano i wsparłszy jego głowę na drugiem, podtrzymywałem ją ręką.
- Rodaku! Podaj mi twą rękę! – mówił silniej.
Podałem. Ścisnął ją.
- Proszę cię na wszystko, co dla ciebie jest święte, gdy będziesz kiedy w Warszawie, zajdź do nich, pożegnaj je odemnie i powiedz im…
Głos jego słabł coraz bardziej; ręka stawała się bezwładną, zimną…
- Powiedz im… – powtórzył – że ja tu zginąłem za Ojczyznę!… One powiedzą… mej…

Poruszył ustami, lecz słowa już nie wymówił, bo zakrztusił się i na wargach jego ukazała się krwawa piana… Jęknął boleśnie… Dłoń moją silnie ścisnął… Wyprężył się… i skonał.

Ułożyłem głowę jego na tornistrze; przeżegnałem go; zamknąłem mu powieki i spiesznie poszedłem dalej… W gardle coś mnie zdławiło. Obejrzałem się. Za mną na ugorze leżał trup czwartaka, z wyciągniętą ku mnie ręką…

Wkrótce po tem, t. j. po poddaniu się Warszawy wojskom rosyjskim, byłem u matki czwartaka, której opowiedziałem ostatnie chwile i pożegnanie jej syna.”
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Przygody huzara grodzieńskiego pod Ostrołęką (cz. 2)

„Idąc dalej po Ostrołęce, ujrzałem rezultaty iście szalonego męstwa żołnierzy polskich.

Po obu stronach drogi, gdyż ze środka zabitych usuwano, nie było prawie miejsca, gdzieby nie leżało ciało Polaka lub Rosjanina. Miejscami, zwalonych jeden na drugi, leżało po kilkanaście trupów. Poprzewracane płoty, połamane zagrody, domy od gradu kul obsypane z tynku, wywalone drzwi i okiennice, wybite okna… świadczyły na każdym kroku o wściekłości atakujących i zaciętości obrony. Gdzieniegdzie widać było ciało żołnierza, zwieszającego się przez płot lub przełaz…

Walka na bagnety i kosy strasznie okaleczała walczących. Zdarzały się trupy z rozbitemi głowami, ze zdruzgotanemi kośćmi policzka, lub szyją prawie całkiem przeciętą…. Polacy, których dostrzegłem, legli od kul.

Wszędzie krwawe plamy: na ścianach domów, na zielsku przydrożnem, na drodze… i na niej szczątki połamanego oręża.

Ciężej rannych już zdołano zabrać i odnieść na punkty operacyjne, t. j. miejsca wyznaczone dla polowych lazaretów, a lżej ranni schronili się do domów, obór i stodół poblizkich, jednakże wielu z nich – jak Rosjan, tak i Polaków – jeszcze siedziało razem pod ścianami budynków przydrożnych, ale tylko z jednej strony. Nie wiedziałem, co to znaczy, lecz wnet mi to wytłómaczono. Oto w tem miejscu, dokąd doszedłem, zaczęło coś brzęczeć i przelatywać z szumem dokoła mej głowy, zupełnie podobnie jak pszczoły podczas wyrojenia się; słyszę też stukot, jakby ktoś grubym żwirem na gonty dachów sypał. Przystanąłem, by te pszczoły zobaczyć, a także i to, co się na dachy sypie.

Wtem słyszę wołanie po polsku i po rusku:
- Hej huzar! Gusar! Guzar! Siuda idi! Chodź tutaj!
To wołają mnie i gestami rąk przywołują ranni, pod najbliższemi domami siedzący.

Podchodzę do nich, a ci w różnych językach mówią:
- Cóż ty stoisz pod kulami?! Schroń się pod ścianę!
- Gdzie kule? Ja myślę, że to rój pszczół – rzekłem po polsku.
- Ha! ha! – zaśmiali się Polacy – Dobre pszczoły!
Jeden zaś prawił:
- Dostałem kulę niżej kolana i leżałem ot tam, pod płotem, na brzuchu, bom z bólu i omdlenia poruszyć się nie mógł, aż mię taka pszczoła ukąsi w pośladek, tom się zerwał i tu, pod ścianę poskakałem na dwóch rękach i jednej nodze zgrabniej niż gdybym na dwu uciekał. Nie pszczoły to, a naszych „zgórowane” kule!

Tu westchnął, jakby żałując zmarnowanych kul i tak zakończył:
- Widać, że huzar – żołnierz jeszcze bardzo młody: prochu nie wąchał!
- Mołody, mołody – podchwycili rosyjscy żołnierze, chcąc zapewne wytłómaczyć moje niedoświadczenie wojenne.

Żem młody, widoczne było, bo nie miałem całych dwudziestu lat. Ja zaś rannym rodakom odpowiedziałem:
- Armatnie salwy już znam, lecz pod ogniem karabinowym nie byłem; szarża na piechotę jeszcze mi się nie zdarzała. Za ostrzeżenie przed błędnemi kulami serdecznie dziękuję!

Między rannymi, siedzącymi tu, widoczna była jak najlepsza uczynność i zgoda.

Temu żołnierzowi polskiemu, który ranny był w nogę z przodu i postrzelony w tylnią część ciała, ranny podoficer rosyjskich strzelców zdjął but z przestrzelonej nogi i teraz, po założeniu szarpi, bandażował ją swoją własną, czystą onucą.

Polski dobosz z obandażowaną szmatami głową, z największą troskliwością zakładał opatrunek na ranę drugiego Rosjanina. Stary wiarus o szpakowatych bakembardach, z jedną ręką na temblaku, drugą – tabaką wszystkich częstował. Po drugiej stronie drogi, między siedzącą pod stodołą większą grupą rannych Polaków i Rosjan, krążyła płaska blaszana manierka, którą każdy do ust przytykał, pijąc zdrowie następnego… Kalectwo, to wspólne im wszystkim nieszczęście, odrazu pogodziło wrogów zawziętych nie przed całą jeszcze godziną, i uczyniło z nich najżyczliwszych przyjaciół.

Różnica jednak była w tem: że Rosjan czekała chwała i nagroda, a Polaków hańba niewoli we własnej ojczyźnie, a potem – Sybir…

Wobec tego – los martwych bohaterów polskich – godnym jeszcze był zazdrości!

Tymczasem błędne polskie kule przestały tłuc po gącianych dachach i przelatywać z brzęczeniem obok nas.

Korzystając z tego, pożegnałem rannych i skierowałem swe kroki w poprzeczną wązką uliczkę, poza pęd kul. Kryjąc się poza ściany budynków i chruściane płoty, wyszedłem znów na miasteczko, skąd otwierał się szerszy widok na otaczające je płaskowzgórze.

Na niem, w oddaleniu mniej więcej wiorsty od Ostrołęki, widać było gęsto kolumny piechoty i długie zagony jazdy wojsk rosyjskich rezerwowych. Kilkadziesiąt takich kolumn stało jakby skamieniałych, groźnie błyszcząc masą oręża i metalowych ozdób – kolumn gotowych na każde skinienie rzucić się na Polaków, już walczących z najmniej dwukrotnie liczniejszymi zastępami rosjan. Pomyślałem więc sobie.
- Po tylu godzinach bitwy jeszcze tyle nietkniętych rezerw, oprócz pułków pozostałych na biwakach, i to wszystko przeciw tym kilkunastu pułkom polskim?!…

Za tą armją rezerwową, het na krawędzi płaskowzgórza, zakrywającego dalszy widnokrąg, wyraźnie widzę połyskujący złotem i bronią duży orszak wyższych oficerów i generałów. Był to główny sztab wojsk rosyjskich.

W kierunku tego sztabu i od sztabu galopowali – en carriere – pojedynczo kawalerzyści różnych pułków. To byli adiutanci i ordynanse, wiozący raporty i rozkazy…

Po krawędzi miasteczka szła droga, zorana kołami armat. Dokoła niej ślady biwaku, lecz ani jednej żywej duszy. Idę po niej kierując się na odgłos bitwy, lecz zaledwie kilka zrobiłem kroków, ujrzałem stojącego w sadzie owocowym szyldwacha artylerzystę, a obok niego leżącego nieruchomo drugiego artylerzystę, z uśmiechem trzymającego kawałek czarnego chleba w ręku.
- Czego tu pilnujesz? – Zapytałem szyldwacha.
- Strzegę ciała kanoniera! – odpowiedział – Naczalstwo kazało osobno pochować razem z chlebem.
- Jakże to było, że on z chlebem w ręku zabity i jeszcze śmieje się?
- Ot po prostu: szliśmy całą noc i cały ranek bez odpoczynku. Tylko co przyszliśmy pod Ostrołękę, tak kazali nam biwakować i przekąsić sucharami. Odpocząć to można było, ale zjeść sucharów nie było można – bo jeszcze wczoraj na kolację zjedliśmy ostatnie suchary. Wiesz, nie zdążyli podwieźć. Zaczęliśmy szukać sucharów po torbach i po sąsiednich chatach… a tu idą Polacy przez miasto. Walka się zaczęła. Pierwszą baterję posłali strzelać kartaczami, a nas nie. Dużo nas odpoczywało w tym sadzie; tęgo byliśmy pomęczeni… Wyrwał się skądś kanonier z tym kawałkiem suchara, stanął pod drzewem, a że wesołek to był, pokazał towarzyszom suchar i, śmiejąc się, powiedział:
- A ja chleb znalazłem, to i śniadanie zjem!…
A tu kula „bac” go w skroń – upadł na wznak i ze śmiechem tak skonał. Widocznie Pan Bóg ukarał go za to, że śmiał się z tych, co nie mieli chleba!

Tak szyldwach zakończył objaśnianie tego szczególnego wypadku, opowiadane przyjacielskim tonem i zapytał mnie:
- Słuchaj bracie! wódkę ty masz?
- Nie mam bracie!
- A suchary masz?
- Nie mam przy sobie.
- Tytoń nasz?
- Ja nie palę.
Spojrzał na mnie z wściekłością i burknął złośliwie:
- Tak prowaliwaj! Czawo tut szlajeszsia?!
Znaczy to: Idź dalej! Czego tu wałęsasz się?!

Odwróciłem się od szyldwacha i śpiesznie odszedłem.

Szyldwach na stanowisku jest panem życia i śmierci każdego zbytecznego w tym miejscu, a tembardziej podczas bitwy. I gdyby nas rozmawiających zobaczył ktokolwiek starszy rangą, to i szyldwachowi groziło rozstrzelanie.

Idąc, zastanawiałem się nad tem, co więcej podziwiać: czy osobliwą śmierć wesołego artylerzysty, czy położenie głodnego kolegi, pilnującego nieboszczyka z kawałkiem chleba w ręku?…”
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Ostrołęka 1831

Post autor: Raleen »

Przygody huzara grodzieńskiego pod Ostrołęką (cz. 3)

„Dążyłem dalej, w poprzednio obranym kierunku, i zobaczyłem o parę set kroków przed sobą ścianę ogrodzenia jakiegoś dużego ogrodu, ciągnącego się od pola w głąb miasteczka.

Ponad ścianą, od tej strony ogrodu, co graniczyła z polem, widać było bukiety drzew owocowych, miejscami okryte kwiatem, którego wonie panowały nawet nad zapachem prochu, jaki coraz silniej powonienie moje uderzał. Od strony miasta widać było szereg puszystych stert młodocianego jeszcze listowia itp., a dookoła nich pióropusze brzóz, grabów, olch – słowem całą grupę drzew niewielkiego parku, zajmującego połowę leżącego przedemną ogrodu. Z tej całej masy różno cienistej zieleni, przedstawiającej się zdala, jak gromada wzgórz i pagórków, lekkich o konturach w łukowo-faliste linje rzeźbionych, w tysiączne rysy spękanych, wystrzelały gdzieniegdzie oddzielne konary, jak kity na hełmach niesfornych żołnierzy.

Niedaleko za tym pięknym parkiem odbywała się straszna rzeź, której okropność fantastycznie ryły w mej wyobraźni częste grzmoty armatnich i karabinowych salw, a również okrzyki: „hura!” wydzierające się raz poraz z piersi dziesiątków tysięcy walczących… Duch mój, szarpany od sześciu miesięcy szaloną zmiennością uczuć i grą nerwów oraz dolą żołnierską, co chwila rozsadzał mą pierś nadzieją i dumą, nadającymi mnie moc Samsona, by następnie upaść w niezgłębioną otchłań zwątpienia i rozpaczy, osłabiającemi mię tak, że potykałem się o lada występ gruntu. Klnąc więc w czterech znanych mi językach, pomyślałem, że pod murem, okalającym park, najbezpieczniej mnie będzie posunąć się naprzód.

Do muru tego z jednej strony przylegała łączka, odgrodzona od drogi żerdzianym, świeżo połamanym płotem. Ponieważ musiałem uważać także, czy nie zobaczę gdzie stogu siana, przeto poszedłem w stronę ogrodu po tej łące. Naraz ujrzałem przed sobą duże stado psów, kręcące się po niej, tuż pod murem.

Dziwię się więc, co ich tu mogło zwabić o tej porze roku? – i spostrzegam, że jedne coś ogryzają a inne na mur patrzą.

Wtem zza ściany przyleciał jakiś biały przedmiot i upadł na trawę. Psy rzuciły się na tę rzecz i dalejże rozrywać ją, warcząc jeden na drugiego.

Podchodzę do nich i widzę, że one ogryzają nogę ludzką, obciętą powyżej kolana. Ujrzałem też, jak jeden chciwie połykał ucho ludzkie, drugi ogryza resztę dłoni, trzeci trzyma w zębach dużą brudną stopę i wynosi się z nią do sąsiedniego ogrodu, a inne psy dogryzają jakieś kości, jakieś mięso… A tu raz poraz lecą obcięte, okrwawione członki ludzkie.

Huknąłem na psy, pochwą szabli je rozganiając, ale tylko niektóre dalej odskoczyły; inne podniosły pyski, warcząc i wyszczerzając na mnie kły, czem przypomniały mi, że są one na prawnem swem stanowisku, przy czynności uświęconej tradycją odwieczną…

Nagle uderzył mój słuch jarmarczny hałas, dochodzący z ogrodu.

Z hałasu tego wyróżniały się głosy rosyjskiej komendy: „Podawaj!” „Zabieraj!” – a także charakterystyczne rosyjskie wymyślania i przekleństwa polskie. Te głosy mięszały się z jękami, z okrzykami boleści, z płaczem i czasem z jakimś, podobnym do ryku, ludzkim głosem. Wrzask taki porównać by można tylko z opisem mąk piekielnych. To wszystko głuszyły chwilami salwy armatnie.

Stanąłem na palcach, schwyciłem się za krawędź muru i podniosłem się na rękach nad tę krawędź. Tam oparłszy się na łokciach i na piersiach, zajrzałem za mur.

Widok, który nagle przedstawił się moim oczom, zmusił mnie na chwilę zasłonić je powiekami.

Między drzewami i krzewy parku a także ogrodu owocowego, na zielonych trawnikach, w alejach, na ścieżkach i na grzędach leżały setki nosz lazaretowych, a na nich ranni różnej narodowości i rangi.

Niektórzy ranni wili się z bólu, jęcząc przeraźliwie; inni ociekali krwią, leżąc bezwładnie… Na noszach wilgotne krwawe plamy… Gdziem nie rzucił okiem – wszędzie białe okrwawione bandaże…

Pomiędzy tem wszystkiem snuło się kilkunastu lekarzy, oraz kilkudziesięciu felczerów w obryzganych krwią fartuchach z nożami, piłkami, lancetami i butelkami lekarstw w rękach. Miałem wrażenie istnej rzeźnickiej jatki. Paruset zaś żołnierzy i posługaczy lazaretów, uwijających się po ogrodzie z największą żołnierską zwinnością, sprawiało wrażenie jakiegoś djabelskiego tańca… Na rozkaz doktora lub felczera: „Zabierać! Do ambulansu!” – porywali oni rannego – zapewne po operacji – i wynosili za czerniejący naprzeciwko mnie otwór bramy ogrodu, pod którą pędem podjeżdżały ambulanse i proste chłopskie wózki. Zdawało się jednak, że to djabli grzeszną duszę wyrzucają w czeluść piekielną. Przez tę samą bramę także wynoszono rannych w wolnem tempie, lecz nieprzerwalnie. Wnosząc ich, żołnierze oglądali się za miejscem, gdzie położyć nosze, gdyż w parku było już ciasno. Pod tą, gdzie była brama ścianą, wysoką i dobrze zakrywającą od błędnych kul, stało kilkanaście kuchennych stołów i tapczanów, przykrytych całkiem okrwawionemi prześcieradłami, a na nich leżeli operowani ranni, przytrzymywani przez kilku posługaczy. Stamtąd to rozlegały się owe przeraźliwe wrzaski i jakby nieludzkie ryki…

Robota przy rannych szła z całym zapałem, ale widać było i zmęczonych. O sto z górą kroków odemnie, w głębi ogrodu, stała duża altana, zbudowana ciężko z grubego materjału, od starości zczerniałego. Pod nią na ławeczce paląc fajki, siedziało dwu starszych rangą doktorów, którzy, wnosząc po gestykulacji, żywy między sobą wiedli spór. Za węgłem altany, przy drugim jej boku, na klocu drzewa umieściła się grupa felczerów, spychając się w żartach z tej zaimprowizowanej ławki. Widocznem było, że wszyscy oni odpoczywali w każdym razie przed możliwemi błędnemi kulami karabinowemi altana służyła im za chwilową ochronę. Niektórzy posługacze stali oparci plecami o pnie drzew i obcierali rękawami spocone twarze.

Z różnych miejsc rozlegała się donośna, krótka komenda, częstokroć zakończona kilku epitetami dosadnego wymyślania rosyjskiego, skierowanego do niepojętnych lub niezręcznych wykonawców komendy. Również często dawały się słyszeć okrzyki: „Gotów! wynoś!” Otóż takiego, co był „gotów”, porywają posługacze za ręce i nogi i niosą go bez najmniejszej ceremonji za altanę, w miejsce, którego widzieć nie mogłem; z opróżnionemi zaś noszami inni posługacze biegli widocznie po rannych za bramę. Dowiedziałem się później, że „gotów” w tym razie oznacza: gotów na tamten świat i – marsz do wspólnego dołu. Przeraźliwe jęki rannych, oczekujących na operację i okrzyki boleści operowanych powiększały grozę tego obrazu strasznej męki ludzkiej…

To było miejsce, gdzie gromadziły się lazarety polowe armji rosyjskiej.

Akurat w tym punkcie, gdzie zawieszony byłem na murze, pod nim zszywano twarz szeregowcowi dragonów. Ranny leżał na noszach, głową do mnie; dwu tęgich „sołdatów” siedziało na jego rozkrzyżowanych rękach, przytrzymując je jedną ręką, a drugą trzymając mocno głowę leżącego; felczer wojskowy na klęczkach schylił się nad nim i miejsce obciętego ucha zszywał, czyniąc to z pośpiechem niezgrabnym, brudnemi, jakby ziemię kopał, rękoma. Operowany za każdym szwem „pomiłuj” krzyczał, lub najordynarniejszymi wyrazami wymyślał, kopał przytem przed siebie nogami, aż ziemię ostrogami wyrwał. Gdy się jednak szarpnie zanadto, felczer przestaje szyć i spokojnym, ale stanowczym głosem mówi:
- Nu, nie bałujsia, a to mordu pobju!
Co znaczy: No, nie figluj, bo po twarzy wybiję!

Po zszyciu i obmyciu rany wodą, felczer z torby leżącej pod murem wyjął duży plaster szarpi, nałożył go na całą połowę skaleczonej twarzy, przymocował bandażem i zakomenderował:
- Do pułkowego lazaretu! Sam pójdzie! On „maładiec!” t. j. On dzielny chłopak! – dodał mu na pocieszenie.

Napiwszy się wody z tego samego kubła, w którym obmywano mu ranę, dragon wstał z pomocą posługaczy, podziękował felczerowi i, chwiejąc się na nogach, odszedł, a żołnierze, pomagający przy operacji, udali się z noszami za bramę… Felczer zaś przyklęka przed torbą, z której dostawał plaster, bierze z niej butelkę, starannie zawiniętą w bandaż – i do siebie rzecze:
- No, i za zdrowie dragona!

Obejrzał się szybko dokoła, a widząc, że nikt nań nie uważa, pociągnął z flaszki łyk potężny. Jednakże, ażeby to uczynić, musiał podnieść usta i oczy w górę i – spostrzegł moją głowę na murze.

Zapewne bardzo był niezadowolony, że miał świadka operacji i libacji, bo przyjrzawszy się mi dobrze a zobaczywszy tylko podoficera, ze złością zapytał:
- A tobie co potrzeba?!

Nie chcąc wdawać się w żadne wyjaśnienia, zsunąłem się z muru na ziemię.

Gdym na niej stanął, poczułem się tak, jakbym był pijany. W oczach latały mi na zielonem tle białe w czerwone plamy – płachty; w uszach szumiał jakiś głuchy, jarmarczny gwar… Oparłem się obu rękoma na rękojeści szabli i obojętnie patrzyłem na psy, szarpiące ciało ludzkie, chłepcące krew ludzką, ogryzające kości walecznych…

Wreszcie bezwiednie postąpiłem kilka kroków naprzód, wzdłuż muru. Z tamtej strony znów leci i upada przede mną biała o długich, czystych palcach ręka… Dwa burki rzuciły się na nią, lecz nie schwyciły już za uciętą rękę, a jeden drugiego za kudły i dalejże tarmosić się. Pobiegł do niej psiak mały, schwycił w zęby i powlókł ją na bok… Nie domyślał się, że choć raz w życiu uraczy się oficerskim ciałem…

Przystanąłem i stałem z opuszczoną na piersi głową. Przed oczy zjawił mi się felczer, zszywający twarz, a następnie konający czwartak i jego fach krawiecki i przyszło mi na myśl:
- W takim, jak za ścianą warsztacie jutro może i mnie krajać i zszywać będą…

Nie chciałem już widoku bitwy. Widziałem jej rezultaty.

Skierowałem więc swe kroki do obozu. Z cmentarza doleciał mnie krzyk okropny, lecz głuszył go w tej chwili wzmożony ryk śmiertelnej walki dwu narodów.

***

Tu ojciec mój oparł się o poręcz krzesła i zaciągnął się z fajki, lecz ta dawno już zgasła. Zapalając ją nanowo, dodał:

- A później, po skończonej wojnie dowiedziałem się, że mój młodszy brat, Józef, wasz stryj nieboszczyk, wtedy dziewiętnastoletni młodzian, był w tej samej bitwie pod Ostrołęką w wojsku polskiem, jako podoficer białych ułanów. O mało nie zginął z ręki kozaka i został kontuzjowany przez pocisk armatni w głowę, co z pewnością przyspieszyło śmierć jego. Dosłownie więc pod Ostrołęką szliśmy brat na brata.”


Na tym kończą się wspomnienia huzara pułku grodzieńskiego. Pora podać prawdziwy tytuł dzieła i autora: Bolesław Wiktor Baoudouin de Courtenay „Pod Ostrołęką. (Ze wspomnień oficera kawalerji.)”, wyd. Piotrogród 1915. Powyżej zamieściłem całość wspomnień, pominąłem jedynie wprowadzenie i krótką część wstępną. Jak widać, nie są one zbyt obszerne, a w całości nawiązują do bitwy. Ciekawostka - na egzemplarzu książki znaleźć można adnotację, że została dopuszczona do druku przez piotrogrodzką cenzurę wojenną w 1915 r. Warto zaznaczyć, że wspomnienia spisał syn uczestnika tych wydarzeń. Ojcem autora (tytułowym huzarem grodzieńskim u mnie) był Julian Ludwik Baudouin de Courtenay. Po ukończeniu liceum w Warszawie, gdy wybierał się na studia do Paryża, w 1828 r. został osobiście zwerbowany przez wlk. ks. Konstantego do nowo tworzonego wówczas pułku Lejbgwardii Huzarów Grodzieńskich. Miał wtedy niecałe 19 lat. Wybuch powstania listopadowego zaskoczył go jako żołnierza wspomnianego pułku. Z pułkiem tym odbył wojnę 1830-1831 r. Potem przez większość życia służył w armii rosyjskiej, dochodząc do stopnia majora konnicy. Uczestniczył w kampanii tureckiej 1854 r. i w wojnie krymskiej w latach 1855-1856. Uczestniczył w walkach w czasie powstania styczniowego. Potem służył jeszcze w armii rosyjskiej jako intendent lazaretu polowego podczas wojny rosyjsko-tureckiej w 1878 r. Zmarł w 1888 roku, w wieku 80 lat.
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Bitwa pod Ostrołęką 1831

Post autor: Raleen »

O niedoszłej bitwie z gwardią

Krótki, ciekawy fragment, dobrze oddający co robili żołnierze 18-19 maja 1831 r. podczas niedoszłej bitwy z gwardią i jakie były wtedy nastroje w wojsku polskim. Podkreślenie poniżej moje.

Nazajutrz po tej przygodzie i noclegu w lesie [wcześniej autor opisuje walki ze strzelcami fińskimi - przyp. mój], wysunął się z naszego obozu gen. Chłapowski z 1ym pułkiem ułanów i instruktorami na Litwę, zabrawszy z sobą na wozach jedną kompanią naszego pułku dowodzoną przez Aleksandra Stryjeńskiego, która rozrosła się później w powstańczy batalion. My zaś posunęli się do Jakać i tam w chwili, gdy wszystko nakazywało pośpiech i zaczepne działanie, przez dwa dni następne t. j. 18 i 19go Maja piekliśmy ziemniaki i odmawiali pacierze, za powodzenie przeprawy Chłapowskiego i natchnięcie Skrzyneckiego duchem energiczniejszego działania.

Dobrowolne i nieustające usuwanie się z naszych oczów gwardyi, zachęciło wreszcie naszych wodzów do dalszego pościgu, który raniutko w d. 20go Maja rozpoczęty został. Po noclegu w Menżyninie, nazajutrz w Sobotę, gnaliśmy oddziały Bistroma uchodzące do Tykocina, zabierali po drodze dosyć maroderów, lecz głównego korpusu nie wstrzymali, gdyż przeprawiał się na gwałt za Narew, psując mosty na grobli Tykocińskiej.


J. Patelski, Opowiadania kapitana Patelskiego, Kraków 1880, s. 205-206
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Bitwa pod Ostrołęką 1831

Post autor: Raleen »

Ostrołęka w przededniu bitwy (wczesny ranek 26 maja 1831)

Stanisław Jabłonowski, Wspomnienia o Bateryi Pozycyjnej Artyleryi Konnej Gwardyi Królewsko-Polskiej, Poznań 1860, s. 39:

Była może natenczas 5 1/2 z rana. Ostrołękę próżną znalazłem, gdyż całe nasze wojsko było już przeszło na drugą stronę Narwi; zastałem tylko główną administracyą, która uwijała się z wywozem reszty prowiantów w magazynach się tamtejszych znajdujących. Jednem słowem oprócz korpusu jenerała Łubieńskiego i naszego oddziału, nikogo więcej z naszego wojska z tej strony Narwi nie było. Podczas gdy kanoniery moje z podoficerem ładowali rozpustkę, poszedłem do oberzy na śniadanie, gdyż byłem jeszcze na czczo. W oberzy zastałem wielu oficerów grających w bilard, jedzących i zabawiających się. Zresztą w tem ładnem miasteczku wszystko w porządku było, sklepy pootwierane, mieszkańcy zajęci codziennemi interesami swojemi, słowem spokój powszedni. Nikt nie myślał o okropnym losie jaki w kilka godzin potem miał to miejsce spotkać.
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
Awatar użytkownika
Raleen
Colonel Général
Posty: 43348
Rejestracja: czwartek, 22 grudnia 2005, 14:40
Lokalizacja: Warszawa
Has thanked: 3922 times
Been thanked: 2490 times
Kontakt:

Re: [A] Bitwa pod Ostrołęką 1831

Post autor: Raleen »

Na naszym portalu poza wersją polskojęzyczną mojego artykułu o bitwie pod Ostrołęką (26.V.1831) jest też od jakiegoś czasu (a dokładniej od 2018 roku) dostępne tłumaczenie artykułu na angielski, czyli wersja anglojęzyczna, stworzona przez Szarego. Ostatnio tłumaczenie zostało jeszcze raz sprawdzone i poprawione przez Bolida (wspólnie ze mną jako autorem). Serdeczne podziękowania dla Bolida, który sporo się nad tym napracował w ciągu ostatnich dni, wykazując się przy tym dużą skrupulatnością i zaangażowaniem, co jak sądzę dało bardzo dobre efekty. W kilku miejscach tłumaczenie zdecydowanie wymagało zmian, choć pochylało się już nad nim wcześniej kilka osób. Obecna wersja jest ostateczną.

Tłumaczenie artykułu na angielski, czyli wersja anglojęzyczna:

http://portal.strategie.net.pl/index.ph ... Itemid=110
Panie, weźcie kości w rękę i wyobraźcie sobie, że gracie z królem Kastylii, i rzucając je na stół zdajecie wszystko na los bitwy. Jeśli dopisze wam szczęście, zrobicie najlepszy rzut, jaki kiedykolwiek uczynił król na ziemi; a jeśli rzut wam się nie powiedzie, inaczej nie odejdziecie z gry, jak z honorem.

Gil de Osem do króla Portugalii Jana I Dobrego przed bitwą pod Aljubarrotą (14.VIII.1385)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Historia XIX wieku”